Słowacka Jarna Klassika odbywająca się w tym samym miejscu, co słynny Tatry Tour, w końcu została przeze mnie uskuteczniona. Duża radość towarzyszyła wyjazdowi na ten dość chętnie odwiedzany przez rodzimych zawodników szosowych, ale i mtb. Nic dziwnego, bo na starcie spotkać można zawsze wysoko dysponowanych szosowców z Czech, Słowacji i Węgier. Nie inaczej było i w tym roku. Choć pogoda od rana raczej zmuszała do ubrania czegoś ciepłego, a wiatr nie zachęcał do rezygnacji z nogawek to jednak temperatura na starcie była wysoka. Sporo mocnym, znajomych twarzy z polskiego podwórka mtb i szosowego. Na liście startowej kilka solidnych nazwisk zagranicznych, w tym zwycięzca którejś wcześniejszej z edycji – Węgier Gabor Fejes czy zawsze dobrze dysponowany Petr Svaczyna z Czech. Punktualnie o 11 ruszyliśmy.
Odmiennie do trasy Tatry Tour spod Grand****Hotelu skierowaliśmy się na wschód w kierunku Spiskiej Beli, skąd to z reguły już na rzęsach targa się pod górę do mety wyścigu dookoła Tatr. Specyfika Jarnej jest zgoła odmienna od ponad dwustukilometrowych Tatr. Połowę krótszy dystans s
prawia, że od początku jest dość nerwowo w peletonie, a wysokie tempo utrzymuje się od startu i wręcz rośnie wraz ze zbliżaniem do mety na podjeździe pod Hrebienok. Pierwsze 50km są stosunkowo łatwe, w dużej mierze w dół. Mając na względzie kraksy, które miały miejsce za moimi plecami na Tatrach tu też postanowiłem trzymać się z przodu. Do 40-go kilometra taka taktyka zdawała egzamin, gdyż udawało się bezpiecznie przejeżdżać tak newralgiczne momenty jak skrzyżowania, ronda czy też długie odcinki z wyciętymi dziurami na remontowanej nawierzchni. Tyły nie miały tyle szczęścia, gdyż w kraksie do której doszło ucierpiał bardzo poważnie jeden z faworytów i późniejszy zwycięzca – Gabor Fejes. Nauczkę na przyszłość z tego wyścigu poznał
em niestety po niecałej godzinie jazdy, kiedy to swoiste rozluźnienie jakie zapanowało niedaleko przed Popradem sprawiło, że w peletonie, przy wciąż utrzymującej się bardzo wysokiej prędkości. Jak się później okazało niedługo miały się zacząć solidne chopy, więc każdy rozluźniał nogę. Bezładnie wymijający i wpychający do przodu zawodnicy spowodowali nieco zamieszania, a moment nieuwagi sprawił, że w efekcie liźnięcia koła nieomal nie zakończyłem wyścigu w szpitalu. Uderzenie 50km/h głową o asfalt to nic przyjemnego. Do tego kilka szlifów, nawet pod pachami, problemy z utrzymaniem równowagi, 6 pęknięć kasku. Jakimś cudem na rowerze nie ma ani rysy. Peleton był na tyle luźny, że nikt po kochaniutkiej nie przejechał. Na mecie dowiedziałem się od Korzenia, że „ … Jarku 10cm i urwałbym Ci głowę, jak Cię mijałem. Jechałem tuż za Twoim kołem, a uciekając jeszcze 6 gości rozwaliłem. Huk był okropny, a Twój upadek nie wyglądał dobrze. Naprawdę dobrze, że jest wszystko ok”. Też się cieszyłem, choć bardziej przez łzy szoku. No właśnie, a jak na metę trafiłem? Wycofać się nie było
gdzie, rower był calutki, więc po około 10 minutach zbierania myśli i szacowania ran pozostało po prostu pojechać te 75km do mety. Szkoda, że samemu. Chwilę czekam na gościa z warszawy, który zmienia dętkę po wpadnięciu w studzienkę. Ruszamy razem. Cóż przynajmniej zrobiłem solidny, ponad 2h trening pod i w okolicach progu. Po drodze udało się wyminąć kilkadziesiąt osób, jeńców nie brałem. Pierwszy sztywny podjazd raczej na sprawdzenie nogi, powrót do rytmu. Dalej już ciągły palnik. Nim dotarłem do solidnego, sztywnego podjazdu pod wzniesienie Teplicka mijałem kilka wiosek, rac
zej średnio dla mnie „spokojnych”. Wszechobecny zapach i krzyki cygańskiej ludności, mimo że wydawały się przyjazne i dopingujące to jakoś nie napawały mnie spokojem. Z tym większą radością wjechałem na leśne odcinki wiodące w kierunku Jedlinky. Na bardzo stromej końcówce mijam kolarkę z Sokoła Kęty. „Ciężko, co?” pyta. Rzucam, że po kraksie, proponuję, żeby złapała koło, ale nie skorzystała. Na zjeździe, w miejscowości Vikartovce rozstawiono bufet, ale niestety nie udało się z niego skorzystać. Obsługa nieco przyspała, a kolega którego dojechałem nie zdołał złapać butelki. Cóż, zostało może 40km. Wpierw spora część przebiegała w zalesionym terenie, więc można było kontynuować równą, mocną jazdę. Im jednak bliżej mety, tym następujące po sobie odcinki przebiegały raczej po otwartym terenie i niestety coraz bardziej czołowo do silnego, zimnego wiatru. Grupa w takich momentach daje niesamowitą ochronę i od wiatru i od utraty energii. Samotna walka to też trening, nie tylko fizyczny, ale także mentalny. Tym większą klasę pokazał Gabor Fejes, który po kraksie zdołał nie dość, że dogonić grupę niedługo po mojej kraksie, ale i odpowiedzieć na akcję Korzenia z „teammate’m” i kolarzem Sokoła Kęty. Po około 90km przyszła chwila oddechu gdyż jazda w dół, na wschód, wzdłuż słowackiej D1, dała nieco oddechu od podmuchów. Skręt na północ, w kierunku magistrali tatrzańskiej niestety już sielanką nie był. Sukcesywnie nastramiający się podjazd długości kilku kilometrów nie wydawał się niczym nadzwyczajnym, dopiero końcówka z widoczną już drogą u podnóża Tatr, była stroma. Tylko wrażenie – cały podjazd miał ponad 6,5%, co po takim dystansie już st
anowi solidną wspinaczkę. Ty większe chapeu baux dla Fejesa, który z rękami ociekającymi krwią (jak wiem z relacji Korzenia), zdołał urwać dwójkę, by w końcu zajechać tu kompletnie kolarza zespołu z Kęt. Węgier na mecie z czasem ok 3h05min (dystans 118km, 1,8km przewyższenia) uzyskał 5minut przewagi, samotnie, nad drugą grupą. Skręt w kierunku St. Smokovca choć przybliżał do mety i działał jak balsam na sponiewieraną głowę, nie dawał odpoczynku. Kołysząca droga upływała raczej pod wiatr, który nieznacznie zmienił kierunek. Po drodze mijam jakichś wycofujących się chłopaków. Po wjeździe do „alpejskiego” Smokovca, na dobitkę zostaje mi Hrebienok. Widok parkingu z autem kusi „abanem”, ale te 3km jakoś domęczę. Dosłownie, gdyż widok zjeżdżających ze szczytu kompletnie mnie nie motywował. Dobrze, że żyję – to była niemijająca myśl. Wrażenia po Jarnej mieszane. O ile organizacja biura, świadczenia dla uczestników, atmosfera, trasa na wysokim poziomie to już zabezpieczenie tyłów trasy, oznaczenia dla jadącego samotnie nieco mało jednoznaczne. Nieco brakuje karetki, czy motoru zamykającego trasę, ale na miejscu kraksy policja czekała do końca i oferowała pomoc. Kraksy to codzienność na szosie, jak choćby na ostatnim Giro d’Italia zdarzyło się to Przemkowi Niemcowi. Nie są niczym przyjemnym, na pewno uczą pokory do ścigania i wzmagają uwagę. Na Jarną wrócę, choćby dla rewanżu. Jeszcze jedno – niech nikt nie lekceważy konieczności jazdy w kasku, nawet na treningu.
Zawiane po Jarnej zatoki (głownie zjazdem i staniem przy aucie bez okrycia głowy), stan podgorączkowy (pewnie z zatok, ale i lekkiego wstrząsu mózgu po upadku) uniemożliwiał normalny trening w kolejnym tygodniu. 2 dni odpoczynku wskazane, ale później trzeba organizm pobudzać przed kolejnymi startami. Ja w zamian musiałem szukać zdrowia. Start w Klasyku Annogórskim w Leśnicy był dla mnie nie tyle startem po wynik, ale po odbudowanie pewności siebie po upadku. Piękna pogoda, upał, brak wiatru w sumie mi pasowały, lubię takie warunki. Na starcie kilka znanych twarzy, z rozmów słychać, że powinno być dobre ściganie. Trasa na „Ance” dość ciężka. Początkowa runda rozjazdowa z podjazdem na Ankę, zjazdem do Zdzieszowic i powrót serpentyną, jak na Bike Maratonie, a dalej już ok. 23km pętla. Przed startem informacja Wieśka, że z powodu braku jakiejś zgody kawałek pojedziemy po szutrze i glinie. Ile? Około 1km. Uśmiechom nie było miary. Dyspozycja pod znakiem zapytania, wciąż odczuwałem zatoki i lekką temperaturę stąd nieco wysokie tętno i dość ciężki oddech. Noga jednak przyzwoita. Pętla rozjazdowa w dobrym stylu, z przodu, by wejść bezpiecznie w rondo po którym w
sumie w bardzo mocnym tempie dokonała się pierwsza selekcja grupy. Sama pętla w zasadzie nie była zbyt wymagająca. Poza 2-3 krótkimi, sztywnymi chopkami nie powalała trudnością. Jej kulminacją był podjazd pod Górę Św. Anny, niezbyt stromym trwającym przy niezłym gazie pewnie z 7 minut, może nieco mniej. Na pierwszej rundzie utworzyła się kilkuosobowa ucieczka, którą jednak pozostawała w zasięgu wzroku grupy. Mimo usilnych prób m.in. Marcina Cielucha nie udało się uformować akcji mogącej skasować ucieczkę, czy pracować do mety. Niestety sposób jazdy większości ma na celu przetrwanie. Nie angażować się w pracę w grupie, a jak już idzie akcja to siedzieć na ogonie bez zmiany. Jak pisałem przy okazji relacji z Mamut Tour, takie zachowania przy jeździe w grupie, nawet gdy jedziesz na 214km a grupa na średni, jest niedopuszczalne. Trzeba jednak przyznać, że tempo wyścigu było bardzo wysokie, więc i o skuteczne akcje mogło być trudno. Niespełna 3h na 108km górzystej trasy. Kluczowa dla przebiegu wyścigu była trzecia runda. Akcja zapoczątkowana na podjeździe pod Ankę, na końcówce drugiej rundy wyraźnie porwała grupę. Niestety obecność w „bule” nie pozwoliła się zabrać z odjazdem, stąd połowa rundy upłynęła na gonitwie za grupką pościgową. Niestety wyłącznie kolega z Krakowa na KTM’ie po męsku włączył się w pracę nad spawaniem luki. Jedyny wiodący lekko w dół odcinek po zmianach, z ogonem, pracowaliśmy by dojść akcję. Wąski, kręty odcinek „terenowy” upłynął na łapaniu oddechu. Stromy odcinek podjazdu w lesie wjechałem we względnym komforcie, w końcu przed nami było jeszcze ze 30km w tym 2 podjazdy na Ankę. Tu jednak należało się już spodziewać kolejnych ataków. Autorem chyba najbardziej skutecznego był Marcin
Korzeniowski, który tuż po stromym odcinku zaatakował i odjechał. Jadąc w grupie widziałem wyłącznie malejący punkt. Jak się później okazało Marcin wjechał na metę drugi ustępując jedynie potwornie silnemu Gucwie. Ostatnia runda znów rozpoczęła się mocnym akcentem pod górę Ankę i rozluźnieniem na zjeździe, jednak sama runda to już dość łagodne tempo, na którym każdy próbował zbierać siły. I jak przypuszczać można było, na ostatnim podjeździe uaktywnili się Ci, którzy najmniej do powiedzenia chcieli mieć podczas pierwszej 100-tki wyścigu.
Duże wyrazy uznania dla organizatorów za formułę wyścigu. Pętle po zamkniętej trasie to na pewno najlepsza opcja, także z powodu bezpieczeństwa, ale i z powodu możliwości kibicowania przez rodziny, czy uzupełniania bidonów. Różnie oceniano start zaplanowany na 13. Dla mnie ok, bo można się wyspać i spokojnie dojechać. Ale to kwestia gustu. Choć pewnie nieco czasu minie nim na naszych wyścigach każdy będzie jechał „co ma”, bez kalkulacji, ale i tak przyznać należy, że z każdym rokiem poziom (tych amatorskich wyścigów) ulega wyraźnemu wzrostowi. A to cieszy.
Jarosław Hałas