Pętla Beskidzka w tym roku obchodziła swoje ósme urodziny. Ten wyścig zapoczątkowany pomysłem Wieśka Legierskiego i zmarłego tragicznie 4 lata temu Jana Ferdyna to bez mała prekusor trudnych, górskich maratonów szosowych w naszym kraju. Od początku stanowiła bardzo duże wyzwanie z uwagi na wymagające trasy, którymi prowadziła. Z latami zaczęła również stawiać coraz wyższą poprzeczkę z uwagi na coraz mocniejszą obsadę, która z ostatnimi laty stała się wręcz wizytówką tego wyścigu. Z uwagi na dużą ilość chcących mocno się ścigać konieczna była modyfikacja formuły tego wyścigu, by walka toczyła się w sposób bezpieczny i w dużej mierze wolny od ruchu pojazdów na drogach publicznych. Obok długiego dystansu pozwalającego poznać znacznie większy obszar Beskidów od ubiegłego roku „ścigacze” mogą wybrać krótszy, ale bardzo trudny dystans pro prowadzony na pętlach przy zamkniętym, bądź bardzo ograniczonym ruchu. W Pętli startowałem w 5 z 8 edycji, więc z dużym sentymentem podchodzę do tego wydarzenia. W tym roku wróciłem na trasę Pętli po dwóch latach absencji. Z uwagi na duże możliwości konfrontacji z innymi zawodnikami, dość bezpieczną trasę z uwagi na wspomniane ograniczenie ruchu oraz co tu dużo nie mówić łatwiejszą logistykę zdecydowałem się na wspomniany dystans PRO. Na starcie wiele znajomych twarzy, ale i dobre nazwiska. M.in. Marek Konwa przyjechał potrenować: „coś trzeba robić”, jak to określił najlepszy polski kolarz górski. Świetnie zapowiadające się ściganie, piękna pogoda i w sumie znana mi trasa niestety nie sprzyjały mi zbytnio. To ewidentnie nie był mój dzień. Jeszcze dzień wcześniej ledwo mogłem podnieść tyłek z krzesła, gdyż łydki i uda ewidentnie strajkowały, a tryptofan wypełniał mój mózg. Niestety. Tym większa szkoda, bo po trudnym fizycznie i pozytywnie zaskakującym dla mnie Beskidy MTB Trophy już w 4 dni byłem świeży. Choć w weekend mogłem aplikować normalne jednostki treningowe, gdyż w nodze czy oddechu nie było już śladu trophy, to postanowiłem jednak odpocząć mentalnie od roweru i spędzić 2 dni chodząc po Babiej Górze. I to niestety była trumna, gwoździem do której okazał się zdaniem mojego doświadczonego kolegi trening wykonany we wtorek. Zgłupiałe od innego wysiłku i przede wszystkim ekscentrycznej pracy (niespotykana w kolarstwie) mięśnie nie zdołały wypocząć nim dostały właściwy kolarstwu bodziec. Choć mocy im nie brakowało to ewidentnie kulała ekonomika. Waty szły, ale niestety: „Broń Boże nie wolno w sezonie chodzić po górach, mięśnie zgłupiały, nie trening Cię zabił, ale ten weekend”. Cóż, jedynie tyle mi pozostało, by bawić się jak najlepiej. Na rozgrzewce z Krystianem Pirógiem noga nie była najgorsza, ale jednak w dużej mierze nie zregenerowana. Do tego ospałość i nieco ból głowy. Pierwszy podjazd pod Zameczek i dalej na Stecówkę w sumie nie wskazywał na nic złego. Na górze zostaliśmy z przodu w kilka osób. Na zjeździe do Zaolzia jedzie Marcin, Krystian, Merek Konwa, gość z GK Gliwice, ktoś jeszcze. Oddech przeciętny, obolałe mięśnie w nogach, ale ta jednak szła. Najbardziej jednak obawiałem się kilku stromych, krótkich, bardzo sztywnych chopek na Połomie. To na nich szły najmocniejsze akcje i niestety to one przesądziły, że zacząłem pękać. Pierwszy podjazd pod Kubalonkę, świetnie zabezpieczony przez policję w miejscu naszego wyjazdu, jeszcze dawałem radę, jednak ból zniszczonych włókien był coraz gorszy. Zjazd z Zameczku do Wisły Czarnego jeszcze jakoś spawam, ale na podjeździe przez prześliczną dolinkę naszej najdłuższej rzeki ostatecznie psychika mnie zmaga i nie dając rady bólowi odpuszczam. Jadę swoje, by po krótkim czasie zostać dościgniętym przez małą grupkę z jednym, dającym solidnie w korby gościem. I jeszcze narzekał, że chory. No cóż, chciałem napisać, że dalej noga zaczęła kręcić, jak należy i było super. Niestety, choć Waty mogłem generować dość przyzwoite, jak na to samopoczucie to niestety rozsadzający nogę ból był nie do zniesienia. Pod koniec drugiego kółka świadomie odpuściłem wyścig. Tzn. nie wycofałem się, bo to nie w moim stylu, ale postanowiłem wyłącznie jechać swoje „TEMPO”, nie przyjmowałem już nawet żelków. Nie było sensu eksploatować organizmu bardziej, szczególnie przed czekającymi mnie kolejnymi dniami z długimi wycieczkami po lotniskach. Jak się okazało w czubie poszła solidna selekcja na kolejnych rundach (dystans miał 5 rund po 17.5km, z dwoma solidnymi podjazdami i kilkoma sztywnymi ściankami każda + początkowy podjazd pod Zameczek i Stecówkę, łącznie 96km i 2,4km przewyższeni) , a mocne tempo i skoki na wspomnianych chopkach w przysiółku Połom pozwoliły do finałowej rundy dotrwać wyłącznie 4 zawodnikom i Markowi Konwie, który w tym wyścigu zrezygnował z bycia klasyfikowanym.
W sumie słuszne pytanie – jak można odpuszczać wyścig? Innym razem pewnie bym nie dał za wygraną, ale samopoczucie i okoliczności, a także co tu dużo mówić – wysokie oczekiwania stawiane sobie jeszcze kilka dni wcześniej, przesądziły, że zdecydowałem się oszczędzać, a nie walczyć o piętnastkę. Na mecie zameldowałem się 22 open…. Hmmm, niby nie źle jak na podejście w drugiej części wyścigu, ale na drugie tym większa to nauczka, by nie odpuszczać, nawet jak coś się wydaje stawać beznadziejne. Największą wartością tego dnia była doskonała jazda wokół doliny Czarnej Wisełki, a także mimo wszystko lekcja, że góry i plecak to wyłącznie na jesień i w zimie, a regeneracja mentalna to chyba na jodze lub na piwie nad zaporą.
Niemniej za organizację, trasę, pomysłową formułę wyścigu należą się organizatorowi, Wieśkowi Legierskiemu, wielkie brawa. Tym bardziej, że ogrom formalności, zgód określonych jednostek, które trzeba uzyskać oraz czasu i nerwów, które musi wraz ze swoją ekipą poświęcić to nie całkiem taki łatwy chleb, jak się może wydawać.
Na Pętlę Beskidzką w tej formule zachęcam, a jednocześnie z niecierpliwością czekam do przyszłego roku.
Jarosław Hałas