Prawie triathlon… do minus pierwszej
No cóż, postanowiłem włączyć się w trend nakazujący nadanie bełkotliwego tytułu żerującego na emocjach i ciekawości a niekoniecznie mającego cokolwiek wspólnego ze stroną merytoryczna zagadnienia. Wyjaśnienie na końcu 😉
Zaczęło się od tego, że jakiś czas temu skorzystałem z zaproszenia i zapisałem się na II Bieg Turystyki Przygodowej „Koniczynka Trail Marathon”. Biorąc pod uwagę, że maj to raczej sezon rowerowy a nie biegowy, to chyba nie było to najlepszy pomysł. Z kolei nie chciałem rezygnować, bo w przyszłym roku być może ponownie wystartuję w „Biegu Rzeźnika” a maraton z przewyższeniem ponad 1300 m to jeden z kluczowych punktów przygotowań. A jak nie skorzystam z zaproszenie, to „drugi raz nie zaproszą nas wcale”, jak śpiewała Maryla Rodowicz. Póki co, żeby się nie wykończyć, wystartowałem na dystansie półmaratonu, uznając że ten dystans i 650 m podbiegów w zupełności wystarczy. Stojąc w majowy poranek na linii startu, zastanawiałem się, czy tylko przebiegnąć, czy raczej powalczyć. Biorąc pod uwagę, że następnego dnia czyli 11 maja, spontanicznie postanowiłem wystartować na dystansie giga w Bike Maratonie w Zdzieszowicach, nie były to bezpodstawne rozterki. No ale tak po prostu odpuścić? Wybrałem wyjście pośrednie. Tzn. pobiegłem szybciej niż rok temu, ale za to bez napinki 😉 No, może z wyjątkiem pierwszej pętli… W każdym razie bieg ukończyłem w nienajgorszym stanie. Ale to były jedynie wstęp, właściwe ściganie miało odbyć się nazajutrz.
Czyli zmiana dyscypliny, zmiana nastroju i nastawienia… No i zmiana pogody – niestety, na gorsze. O kilkanaście stopni chłodniej i deszcz. Nic zatem dziwnego, że trasa która miała być szybka, łatwa i przyjemna zmieniła się w grzęzawisko. Było zimno, mokro i do domu daleko. Inna sprawa, że dostrzegałem plusy. Będąc już mokrym na starcie od samego początku było mi obojętne czy wjadę w kałuże, czy nie. Po paru początkowych kilometrach jazdy po asfalcie wjechaliśmy w teren. I zaczęło się… Błoto, błoto, błoto. W wszelkich odmianach i konsystencjach. Nic dziwnego, że jazda była dość utrudniona. Przede wszystkim trudno było utrzymać kierunek na płaskim a co dopiero na zjazdach i zakrętach. Oczywiście, że dodatkowo opór błocka też nie pomagał. Serce mi się krajało jak słyszałem i czułem jak ciężko pracuje napęd z nowym łańcuchem. Jak co chwilę strzela i przeskakuje, jak łaknie kropli smaru, jak wszystkie ruchome części szlifowane są ścierniwem w postaci piasku z wodą. Nic zatem dziwnego, że spora część zawodników przy pierwszej nadarzającej się okazji skręciła na Mini. Była ich chyba rekordowa liczba, 771 osób. Ja niestety nie wykazałem się refleksem i pojechałem na Mega, cały czas myśląc o dystansie Giga. Na całe szczęście nie zmieściłem się w limicie i to po części uratowało mi rower. Gorzej z moim ego 😉 Zresztą na najdłuższy dystans zdecydowało się tylko 21 twardzieli. Myślę, że słowami trudno opisać to co się działo. Wystarczy zobaczyć zdjęcia. Na zakończenie zdarzenie które może służyć za podsumowanie. Wg relacji naocznych świadków na metę wjeżdża jakaś zawodniczka. Na oko 15-16 lat, ubrana trochę po amatorsku, cała ubłocona od stóp do głów. Nazwy roweru też nie da się odczytać. Na mecie wita ją zaniepokojona mama załamując ręce i z troską w głosie mówi „jak ty córeczko wyglądasz??!” A na to pada entuzjastyczna odpowiedź „Mamo, żebyś wiedziała jak było fajnie!!!”
Na koniec muszę wyjaśnić skąd taki tytuł. „Prawie triathlon”, bo bez pływania. Owszem, na maratonie wody było w nadmiarze, ale jeszcze nie trzeba było pływać. A „do minus pierwszej”? Bo odwrotność. W tym wypadku kolejności dwóch ostatnich konkurencji.
Strona „Koniczynki”: https://www.facebook.com/KoniczynkaTrailMarathon
Strona Bike Maratonu i odnośnik do wyników: http://www.bikemaraton.com/wyniki
Robert Baś
Wertykal bikeBoard Team
Prawie triathlon… do minus pierwszej
No cóż, postanowiłem włączyć się w trend nakazujący nadanie bełkotliwego tytułu żerującego na emocjach i ciekawości a niekoniecznie mającego cokolwiek wspólnego ze stroną merytoryczna zagadnienia. Wyjaśnienie na końcu 😉
Zaczęło się od tego, że jakiś czas temu skorzystałem z zaproszenia i zapisałem się na II Bieg Turystyki Przygodowej „Koniczynka Trail Marathon”. Biorąc pod uwagę, że maj to raczej sezon rowerowy a nie biegowy, to chyba nie było to najlepszy pomysł. Z kolei nie chciałem rezygnować, bo w przyszłym roku być może ponownie wystartuję w „Biegu Rzeźnika” a maraton z przewyższeniem ponad 1300 m to jeden z kluczowych punktów przygotowań. A jak nie skorzystam z zaproszenie, to „drugi raz nie zaproszą nas wcale”, jak śpiewała Maryla Rodowicz. Póki co, żeby się nie wykończyć, wystartowałem na dystansie półmaratonu, uznając że ten dystans i 650 m podbiegów w zupełności wystarczy. Stojąc w majowy poranek na linii startu, zastanawiałem się, czy tylko przebiegnąć, czy raczej powalczyć. Biorąc pod uwagę, że następnego dnia czyli 11 maja, spontanicznie postanowiłem wystartować na dystansie giga w Bike Maratonie w Zdzieszowicach, nie były to bezpodstawne rozterki. No ale tak po prostu odpuścić? Wybrałem wyjście pośrednie. Tzn. pobiegłem szybciej niż rok temu, ale za to bez napinki 😉 No, może z wyjątkiem pierwszej pętli… W każdym razie bieg ukończyłem w nienajgorszym stanie. Ale to były jedynie wstęp, właściwe ściganie miało odbyć się nazajutrz.
Czyli zmiana dyscypliny, zmiana nastroju i nastawienia… No i zmiana pogody – niestety, na gorsze. O kilkanaście stopni chłodniej i deszcz. Nic zatem dziwnego, że trasa która miała być szybka, łatwa i przyjemna zmieniła się w grzęzawisko. Było zimno, mokro i do domu daleko. Inna sprawa, że dostrzegałem plusy. Będąc już mokrym na starcie od samego początku było mi obojętne czy wjadę w kałuże, czy nie. Po paru początkowych kilometrach jazdy po asfalcie wjechaliśmy w teren. I zaczęło się… Błoto, błoto, błoto. W wszelkich odmianach i konsystencjach. Nic dziwnego, że jazda była dość utrudniona. Przede wszystkim trudno było utrzymać kierunek na płaskim a co dopiero na zjazdach i zakrętach. Oczywiście, że dodatkowo opór błocka też nie pomagał. Serce mi się krajało jak słyszałem i czułem jak ciężko pracuje napęd z nowym łańcuchem. Jak co chwilę strzela i przeskakuje, jak łaknie kropli smaru, jak wszystkie ruchome części szlifowane są ścierniwem w postaci piasku z wodą. Nic zatem dziwnego, że spora część zawodników przy pierwszej nadarzającej się okazji skręciła na Mini. Była ich chyba rekordowa liczba, 771 osób. Ja niestety nie wykazałem się refleksem i pojechałem na Mega, cały czas myśląc o dystansie Giga. Na całe szczęście nie zmieściłem się w limicie i to po części uratowało mi rower. Gorzej z moim ego 😉 Zresztą na najdłuższy dystans zdecydowało się tylko 21 twardzieli. Myślę, że słowami trudno opisać to co się działo. Wystarczy zobaczyć zdjęcia. Na zakończenie zdarzenie które może służyć za podsumowanie. Wg relacji naocznych świadków na metę wjeżdża jakaś zawodniczka. Na oko 15-16 lat, ubrana trochę po amatorsku, cała ubłocona od stóp do głów. Nazwy roweru też nie da się odczytać. Na mecie wita ją zaniepokojona mama załamując ręce i z troską w głosie mówi „jak ty córeczko wyglądasz??!” A na to pada entuzjastyczna odpowiedź „Mamo, żebyś wiedziała jak było fajnie!!!”
Na koniec muszę wyjaśnić skąd taki tytuł. „Prawie triathlon”, bo bez pływania. Owszem, na maratonie wody było w nadmiarze, ale jeszcze nie trzeba było pływać. A „do minus pierwszej”? Bo odwrotność. W tym wypadku kolejności dwóch ostatnich konkurencji.
Strona „Koniczynki”: https://www.facebook.com/KoniczynkaTrailMarathon
Strona Bike Maratonu i odnośnik do wyników: http://www.bikemaraton.com/wyniki
Robert Baś
Wertykal bikeBoard Team