Bike Fitting - Mam Świetną Pozycję

Relacja zawodników drużyny Wertykal Bikeboard z Transpyr: Przemka, Zbyszka i Szymona.

Transpyr podróż:

Przyjemna, choć długa i ciężka. Każdy z nas zostawił jakieś niedokończone sprawy w domu, w pracy, prywatne może też. Zbyszek na początku nieco nerwowy, bo praca. Ja również (bo chwilę wcześniej „przeprowadziłem” cały dom) w zmęczony po kilku nieprzespanych nocach. Zapomnieliśmy o kilku rzeczach , serwis rowerów też na ostatnią chwilę. Ale dzięki firmie Wertykal i P. Pawłowi Urbaczkowi wszystko było gotowe na czas. W miarę upływu kilometrów problemy zostawały w tyle. Trasa do Niemiec, do miejsca spotkania z Szymonem, szybka i bezproblemowa. Na parkingu w Walldorf-ie szybki „ przepak” , założenie bagażnika na hak i drogę. Postój między czwartą a szóstą gdzieś we Francji, aby się przespać, bo pomimo zmian za kółkiem nikt nie był w stanie już prowadzić. Wreszcie o 15 jesteśmy na miejscu. Pogoda na Roses wymarzona: ciepło z wietrzykiem z nad Morza Śródziemnego. Podczas oficjalnego powitania, które miało miejsce w starej przepięknej bastylii rozdano nam małe 30ml buteleczki. Zachodziliśmy w głowę o co chodzi: pojawiały się nawet humorystyczne domysły o kontroli antydopingowej: „zamkną nas i sikanie na zawołanie”. Ponieważ w pakiecie startowym otrzymaliśmy też tajemnicze „mydelniczki” pojawiły się domysły o „pobór grubszych prób do badań”. Na domiar wszystkiego wniesiono składane stoły, więc już nawet krew nam do głowy przychodziła. Nie mniej tajemnicze buteleczki okazały się potrzebne do przewiezienia wody Morza Śródziemnego do Adriatyku. Chodzi o zwyczaj, walkę ze swoimi słabościami, ukończenie wyścigu, dobrą wróżbę. „Mydelniczki” były potrzebne do picia na bufetach, ponieważ ze względu na porządek, nie rozdawano jednorazowych kubków na bufetach.

Etap I.

Masakra. To był najtrudniejszy dzień w moim rowerowym życiu. Ale po kolei. Etap płaski z niewielką ilością przewyższeń (2300m) rozłożonych na 120km. Kulminacyjnym punktem był podjazd na wysokość 1106m. Ruszyliśmy z trzeciego bufetu na poziomie 400m.n.p.m.- podjazd miał ok. 15km. I wszystko było by OK. gdyby nie temperatura: jazda” w słońcu” i 42st.C (tyle pokazywał z mój licznik). Nie było tak gorąco jak na Brasil Ride (46st.C) ale ja miałem dziś duże problemy z termoregulacją – przegrzewałem się i musiałem stawać aby ochłonąć. Straciliśmy przynajmniej godzinę. Do trzeciego bufetu było płasko. Rozgrzewka. Bardzo wysoka prędkość i byliśmy na przodzie do momentu, gdy złapałem kapcia . Mleczko w oponie ścięło i nie było mowy o jakimkolwiek działaniu uszczelniającym. Założyliśmy dętkę i dalej w drogę. Podłoże głównie szutrowe, czasem singiel czy asfalt. Już przed drugim bufetem pojawiły się pierwsze symptomy mojego osłabienia. Dwutygodniowa praca przy budowie, przeprowadzka na dzień przed wyjazdem, spanie po 5h dziennie to za mało na przygotowanie się na takie zawody. Zmęczony mniej piłem i jadłem. Szybko rozpoczęło się odwodnienie. Wyłapałem je na samym początku, zacząłem wmuszać w siebie napoój hipotoniczny i żele. Udało się: dojechałem do bufetu. Tu kąpiel w zimniej wodzie z hydrantu, wypicie ok. litra płynów, chwila odpoczynku i dało się jechać dalej w niezłym tempie. Niestety pomimo picia i jedzenia, już regularnego, zacząłem się znowu przegrzewać. Zaczęła się walka o ukończenie etapu i pozostanie w wyścigu. Był taki moment, że pojawiła się myśl o wycofaniu się ale Szymon i Zbyszek szybko mi ją wybili z głowy. Nieco mnie to podbudowało. Na trzecim bufecie, mniej więcej w 1/3 podjazdu kulminacyjnego było znów ciężko -musiałem odpocząć. Przegrzewałem się i mniej więcej co 15min jazdy musiałem stawać w cieniu, żeby odpocząć. W pewnym momencie serce zaczynało robić dziwne rzeczy: raz 150ud/min raz 190ud/min. Zatrzymałem si, bo to jeden z objawów udaru cieplnego. Zlałem się wodą z bidonu i piłem, piłem, piłem, piłem… Temperatura spadła, tętno się uspokoiło i można było kontynuować jazdę. Wjechaliśmy w las i w końcówce podjazdu i okazało się że już mogę całkiem normalnie jechać. Rozpoczął się zjazd, a wraz ze zjazdem odsłoniły się obłędne widoki. Droga którą zjeżdżaliśmy była półką skalną, a więc z jednej strony mieliśmy ścianę, a z drugiej przepaść. Coś niesamowitego. Dojechaliśmy do mety. Czułem się już przyzwoicie ale teraz dopiero zaczął dla mnie prawdziwy wyścig: walka z samym sobą i tym aby w ogóle ukończyć imprezę.

Etap II

To był dzień. „Pure”, jak to pisze o swoim MTB Grzegorz Golonko. To był piękny etap. Zaczęło się od ostrzeżeń „orgów” o przewidywanych silnych opadach deszczu i niskiej temperaturze. Część przewidywań się sprawdziła. Wyjechaliśmy na trasę jak zwykle o ósmej rano. Ubrani nieco cieplej niż zwykle. Zbyszek przygotował się na te ewentualności aż nadto: przy naszych ascetycznych „camelach” jego plecak wyglądał jakby jechał na Kamczatkę. Pierwszy podjazd i już wiem, że jak na to co było wczoraj, to jest dobrze: nie za szybko ale równo do przodu. Podjazd w punkcie kulminacyjnym miał 18% nachylenia… Brakowało mi nieco na kasecie 32 zębów ale podjechałem. Pogoda była stabilna: 18-22st.C, jednak zmieniła się gdy wyjechaliśmy na 1800m.n.p.m. Zimno wiatr i 12st.C, ale rękawki i windstopper wystarczyły. Trochę kropiło ale to nie przeszkadzało. Przez mniej więcej 2-3km nie było jakiegoś konkretnego szlaku czy drogi: parę kolein prawdopodobnie po ciągniku, „krowia ścieżka” i co jakiś czas pachołek z kartką że jesteśmy na „dobrej drodze”. Widoki wokół oszałamiające: jak okiem sięgnąć roślinność wysokogórska, specyficzna dla Pirenejów: niska trawa, drobniutkie kwiatki. Krajobraz nie z tej ziemi. Nie widziałem tego w Alpach ani nigdzie indziej. W końcu dotarliśmy do szutru, potem górska droga asfaltowa, dość szybka jazda: zjazdy o nachyleniu 8-10% i dojechaliśmy do ośrodka narciarskiego na wys. ok. 1600m.n.p.m. Tam przywitano nas makaronem i ciepłą herbatą. Szybki posiłek i w dół: to co nas zastało na zjeździe przeszło wszelkie oczekiwania: ok. 400m w dół w pionie szybkim pięknym i dłuuugim singlem: ścieżka miała ok. 1m szerokości i przez ok. 4km wiodła nas z niesamowitym „flow” w dół. Na dole pojawiła się myśl: do góry i jeszcze raz!!!! Był to 55km trasy, a przed nami kolejne 63km… Właściwie tylko w dół, nie licząc kilku zmarszczek. Nie mniej tempo jakie narzucili Zbyszek i Szymon było mocne. Zmęczony po pierwszym etapie odczuwałem to tempo jako górny pułap wytrzymałości. Na „ zmarszczkach” odstawałem. Mniej więcej 20km przed metą padł GPS Zbyszka, a Szymona przestał pokazywać „tracka” na 32kilometrze – prawdopodobnie wgrał sobie zły plik. Na placu boju pozostał tylko mój, więc jechałem pierwszy. Dyktując tempo mogłem je kontrolować i nieco odpocząć. Niestety plan spalił na panewce: 2 kilometry dalej ściana deszczu zmusiła nas do forsowania tempa w celu utrzymania ciepłoty ciała. Jakże przewrotne są góry: wczoraj walczyłem z przegrzewaniem się, dziś z hipotermią. Ostatnie kilometry pojechaliśmy mocno, utrzymując właściwą temperaturę ciała pomimo lekkiego ubrania. Wpadliśmy na metę. Dojechaliśmy i od razu drgawki z zimna. Po pół godzinie wyszło piękne słońce… Te góry są bardzo wymagające!! To nie przelewki. Walczymy dalej!

Etap III – etap próby drużyny.

No i zaczął się kolejny morderczy etap. Ta wyprawa to jak dwa MTB Trophy na raz. Nie mówię tu o trudności technicznej, choć są odcinki bardzo wymagające, tylko o przygotowaniu mentalno-fizycznym. Wstałem i czułem się jak deska… Zbyszek jakiś taki świeży, Szymon też niczego sobie. Wychodzą braki w przygotowaniu wynikające z ostatniej mojej „codzienności”… Ruszyliśmy. Pomimo drewnianej nogi jakoś się rozkręciłem i na podjeździe asfaltowym dawałem radę. Szymon mówił na szczycie, że był bliski powiedzenia abym zwolnił. Niestety w połowie podjazdu poczułem „klik” i ból poniżej łezki (głowa przyśrodkowa m. czworogłowego uda). Podejrzewałem dwie możliwości: naderwanie mięśnia bądź przyczepu, lub naderwanie więzadła pobocznego przyśrodkowego kolana (wybaczcie zboczenie). W każdym razie właściwie uniemożliwiało jakiekolwiek przekazywania watów na pedał. Miałem się wycofać – właściwie decyzja zapadła. Zbyszek mnie pchał przez kilka kilometrów pod górę (ten to ma parę). W pewnym momencie po prostu przestało boleć… Osłupiałem. Powiedziałem że mogę jechać dalej, co wywołało u Zbyszka podejrzenia o symulanctwo . Obiecał mi, że za to pchanie pozbawi mnie jednego rękawka z finiszera… J Zaczęliśmy, po bufecie, nieco nadrabiać. „ Poszliśmy” mocno- Zbyszek robił za wiatrochron na przedzie. Zanim dojechaliśmy do kolejnego podjazdu, mogliśmy na poprzednim i na prostej podziwiać przepiękne widoki: cały ten odcinek był asfaltowy, ale to nie przeszkadzało. Najpierw asfalt prowadził przepięknym kanionem. Tak jakby natura specjalnie go zrobiła po to, aby człowiek położył w nim wijącą się wstążkę. Po prawej rzeka i ściana skał o wysokości jakiś 500m w pionie, po lewej tylko skały. Nie ogarniałem do końca ich wysokości. Potem po wjechaniu na przełęcz zjechaliśmy do przepięknej zielonej doliny i jadąc jednym z jej zboczy mogliśmy podziwiać niesamowite przestrzenie, łąki, zagajniki.

Po kolejnym podjeździe organizator poprowadził tracka leśnymi drogami, technicznymi singlami, szutrami. Podjazdy były dla mnie ciężkie. Chłopaki jechali przodem a ja próbowałem za nimi nadążyć. Dochodziłem ich na wypłaszczeniach choć często musieli poczekać. Ale jechaliśmy mimo wszystko sprawnie. Do ostatniego bufetu. Tu się wypiliśmy i zjedliśmy coś niecoś (jakże „nierowerowa”, choć pyszna była kiełbasa!). Wypiłem colę i napełniłem nią bidon. Poczułem „ power’a” – jak na siebie- więc na podjeździe, ostatnim z resztą na 130 kilometrowej trasie, jechałem z prędkością ok. 12km/h, pomimo nachylenia ok. 7%. I nagle „ klik” i znowu kolano… Najpierw lekko ale po kolejnych pięciuset metrach nie mogłem już ruszać nogą… Wypiąłem prawą nogę, oparłem na tylnych widełkach i pedałowałem tylko lewą.Noga wytrzymywała nachylenie do 5% , przy większym prowadziłem rower. Zbyszek z Szymonem trochę mi odjechali, zachęceni wyższym tempem. W końcu wyłonili się zza zakrętu – czekali na mnie. Byli zdziwili, że jadę „ jedną nogą”. No i przez ok. 7km podjazdu Zbyszek znowu mnie pchał (i tu dostałem drugą obietnicę, że straciłęm już drugi rękawek w finiszerze bo Zbyszek swoje będzie musiał, z racji wzrostu, wydłużyć J ). Na zjeździe było lepiej, ale dlatego że nie musiałem kręcić… Ostatni zjazd asfaltem (20km do mety) i dojechał nas inny team, z którym zaczęliśmy kryterium szosowe. Ja o jednej nodze bo drugą nie mogłem kręcić. Ale teraz przynajmniej mogła być wpięta, bo nie bolała. To kryterium wygraliśmy (moim rzutem na taśmę) bo wyprzedziłem drugi team na ostatnim metrze przed metą… Poszedłem do Lekarza. Diagnoza: naderwane więzadło poboczne przyśrodkowe kolana… Dostałem p. bólowy i opaskę uciskową ze stabilizacją. Nie wiem czy jutro dam radę, więc nadal wisi nade mną możliwość wycofania się z zawodów. Chłopaki znają już scenariusze. Wyjazd w Pireneje nie może być nieprzemyślaną decyzją chwili: na to trzeba się przygotować. To nie challenge, to nie carpatka, to nawet nie brasil ride czy któraś z alpejek. To przedsionek do Ironbika. Najcięższy wyścig jaki jechałem. Dzisiejszy i wczorajszy etap porównuję wysiłkowo (każdy z osobna) do najdłuższego saltza. Być może porównanie wzięło się ze splotu wydarzeń i przebiegu wydarzeń i jest moim subiektywnym odczuciem. Dzięki Zbyszkowi i Szymonowi jesteśmy dalej w grze. Aha: jakież było zdziwienie na twarzach współfinisherów z naszego dzisiejszego finałowego asfaltowego kryterium, gdy po przegraniu zobaczyli mnie kuśtykającego z okazałym opatrunkiem chłodzącym na kolanie: „oh look, he has a problem with his knee!!!!” i opad kopary, że przegrali… BEZCENNE pomimo że mogę nie ukończyć etapówki. Do jutra!!

 

Wieczorny epilog po trzecim etapie.

Zbyszek ma kłopot z przyczepem m. brzuchatego łydki, a Szymon zwichniętą kostkę i stopę jak słoń. Do zawodów tylko ja (Przemek) przystępował sprawny, choć przemęczony.

 

Po posiłku, leżąc na naszych karimatach zaczęliśmy snuć dywagacje na temat naszych szans na ukończenie wyścigu.

Szymon (S):

-widząc (Zbyszka), jak pchałeś Przemka, przyszedł i do głowy żart, który wolałem przemilczeć podczas podjazdu. Oto moja zagadka matematyczna: Team Wertykal Bikeboard ma 5 sprawnych nóg. Oblicz prawdopodobieństwo dojechania do mety?

Z:

– poprawka trzy nogi sprawne!!! Cały team Wertykal bikeboard ma trzy sprawne nogi. Teraz oblicz!!

S:

-Zapomniałeś o jednej rzeczy jeszcze: z trzech GPS tylko Przemka działa poprawnie… TERAZ OBLICZ!!!

Podsumowując: mamy trzy sprawne nogi, jeden działający GPS z trzech, trzech zawodników i pięć etapów przed sobą. Oblicz prawdopodobieństwo ukończenia wyścigu. Aaa!!! I nożyczki z nieizolowanymi końcami do przecinania kabli włączonych zbyt długo suszarek i pompek do materacy. Dochodzi więc eliminacja zawodnika przez prąd.

P: (płacze ze śmiechu…) Muszę to spisać!!!!

 

Etap IV i V

Wczorajszy etap tak mnie wykończył, że zasnąłem zaraz po przyjeździe więc postaram się opisać oba na raz. Kiepsko, bo mam teraz lekką hipoglikemię i niewiele pamiętam… Jakieś przebłyski. No więc: BYŁO BAAARDZO CIĘŻKO!! Obydwa po 100km. Wczorajszy składał się w dużej mierze z asfaltu w pięknym kanionie rzeki. Droga: po lewej 500m skał w pionie po prawej rzeka 500m niżej. Pamiętam ból kolana na podjeździe, jakąś zaporę wodną. Aaa, no i końcówkę, na której mamy zdjęcie jako tytułowe na fejsie Transpyra. Zajrzyjcie!! http://www.facebook.com/photo.php?fbid=10151005830365789&set=a.10151005829745789.447174.263763105788&type=1&theater Super?!?! J i już pamiętam: niekończący się singiel: MJUTTT do piątej potęgi (czytaj fonetycznie). W jednym miejscu trzeba było z buta, ale nie dlatego, że był nieprzejezdny, co udowodnił Szymon, ale dlatego że był pochyloną ścieżką ku przepaści o podłożu drobniutkiego otoczaka. Przejść było ciężko. Nie skłamię, jeśli napiszę, że singiel w dół miał chyba z 15 kilometrów. Jak po nim zobaczyłem kolejny to krzyknąłem: „ kolejny??????”. No ale były super. Tylko rąk nie czułem . Etap zajął nam osiem godzin. Długo, ale ja byłem wybitnie wyjechany, a podjazdy o nachyleniu, wcale nie chwilowym, 22% wysysają wszystko. Nie byłem w stanie ich podjechać. Po raz pierwszy nie podjechałem czegoś z powodu nachylenia w czystej formie. Są takie podjazdy w Polsce które do dziś próbuję zdobyć bez podpórki ale to zwykle jest podjazd techniczny z domieszką nachylenia. A tu wygodny beton (nooo wygodny to za mocno powiedziane: powiedzmy przyczepny) i nie daję rady… Zbyszek i Szymon podjechali. Zbyszek zresztą to jakaś maszyna do jazdy: wszystko mu jedno: w dół czy w górę, 2% czy 22%, wszystko jedzie. Jak podjeżdżał te 22% to wydawało mi się, że wyrywał kamienie z betonu: tak dociskał. Dlatego nie dziwię się, że dziś kombinuje coś przy łańcuchu… TEAMIE WERTYKAL BIKEBOARD: złóżmy się dla Zbyszka na łańcuch z tytanu. Najlepiej taki z motoru. Może ten da radę… 😛 😛

 

Dziś natomiast jechało mi się lepiej. Nie jakoś szybciej, ale lepiej. Równo, bez dołów i innych. Dzisiejszy etap składał się z podjazdu: 62km i jakieś 1100m różnicy i zjazdu do mety, głównie po singlu (12 km), na którym wytraciliśmy jakieś 1000m. Potem był asfalt i meta. Aaaa no i TRANS-PYRY były, czyli przejazdy przez orne pole ( chyba na ziemniaki) , bo org stwierdził że, jak nie ma drogi to ją zrobi: ścieżkę w ornym i w zbożu. Ciekawe co na to właściciele owych pól??? Na maratonie Golonki w Kościelisku , na drugiej pętli gorole wystawiali na łąkę gwoździe i badyle drewniane na siano najeżone „kolcami”. Ciekawe co tu by wymyślili? Obiektywnie patrząc, straty w pszenicy były. Po wyjechaniu na 1750m.n.p.m. widoki były nieziemskie: przepiękne hale pokryte wielkimi kępami żółtych, ostrokolczystych kwiatów. Szymon: „nie siadaj jeśli nie chcesz aby twoje szanowanie wyglądało jak poduszka na igły…” Pięknie. A no i jak zapowiadał org: „plackowata droga- uważajcie aby się nie śliznąć”. W tym rejonie, ze względu na charakter terenu, bardzo zawężona jest działalność rolnicza. Wysoko w górach jedynie pastwiska dla bydła mają rację bytu, tak więc zamiast uważać na kamienie uważaliśmy na krowie placki. Jeden Hiszpan wjechał w takie g…no i wyeliminował na chwilę część peletonu… Zbierali wszystko z twarzy… Zbyszek musiał z krowami negocjować przejazd przez drogę… Jakoś się krowom nie chciało ruszyć. Bo tak!!

Transpyr jest tym czego brakuje na rynku: jest Zaj…ście ciężko, o czym pisałem i zdania nie zmieniam, jest super przygodowo i klimatycznie, jest nieprzewidywalnie w „granicach rozsądku”. Te granice rozsądku przypomną Ci, czym jest prawdziwa wyprawa rowerowa nie odrywając Cię tak naprawdę od cywilizacji. Oddalą Cię od niej na chwilę jak wjedziesz wysoko w Pireneje, gdzie brak schronisk, szlaków, ale jednak korzystasz z GPS-a, któremu np. mogą się wyczerpać baterie (co regularnie się przytrafia Zbychowi) ale ponieważ masz trzy to chyba jednak jakoś dojedziesz (dojedziemy – czytaj co nas naszło po trzecim etapie). Na chwilę przyciągną Cię na ziemię po roku pracy na dwudziestym piętrze biurowca, otoczonym smartfonami, laptopami, tabletami i giełdą … Pokażą Ci że są rzeczy które się nie zmieniają: że pewność jaką daje cywilizacja nie jest pewna. Jak Pireneje: w centrum ciepłego klimatu, w środku najlepiej rozwiniętej cywilizacji. A walczysz z hipotermią i nie działającymi gadżetami elektronicznymi które dają Ci złudną pewność dojechania do mety. Polecam wszystkimi kończynami pomimo że ich nie czuję. Do jutra.

Etap VI: czasem słońce częściej deszcz.

 

Zaczęło się ok. 3 w nocy. Śpiąc w hali sportowej pokrytej jedynie blachą trapezową dokładnie było słychać co się dzieje na zewnątrz. Lało. Pomyślałem oby przestało i zasnąłem. Pobudka jak zwykle o szóstej rano. Ja się nieco ociągałem. 6.30. Na śniadanie. Wilgotno ale ciepło. Po śniadaniu chcę wyjść aby się przygotować a tu ściana deszczu i burza. Ostro. Inni zawodnicy też czekają aby przejść. Czekamy a Organizator mówi że muszą przesunąć start o godzinę ze względu na pogodę. Po uspokojeniu się nieco pogody idziemy do obozu aby się jeszcze położyć i przygotować. W rozmowach z zawodnikami przewija się nawet możliwość odwołania etapu. Podobno jest bardzo niebezpiecznie na zjazdach i puszczą nas za pilotem szosą do następnej miejscowości „przystankowej”. Ale nie. Nie odwołali. Jedziemy. Start o dziewiątej, ale są liczne modyfikacje trasy. Odwołano pierwsze ok. 12km w terenie ze względów bezpieczeństwa. Przejechaliśmy ok. 7km szosą i w teren. I to wg. mnie był błąd: początkowo szuter nieco mokry. Ale podjazd okazał się bliźniaczo podobny do tego z Pasma Żuków w Bieszczadach. Glina nie związana kamieniem oblepiła koła wszystkim i nie było mowy o jeździe.

Wszyscy szli, nieśli, ciągnęli, klęli, kombinowali przy rowerach patyczkami aby wydłubać choć trochę gliny z roweru aby tego nie taszczyć. Nie przesadzę jak napiszę że mój rower wagą zbliżył się do trzydziestu kilo! Wyniosłem go z tym błotem, i zaczęło się dłubanie aby w ogóle ruszyć. Podjazd o dł. może 5km i różnicy wzniesień ok. 500m zajął wszystkim ok. 1,5H. Zjazd do drogi asfaltowej był bardzo niebezpieczny. Dojechaliśmy do pierwszego bufetu. Zbyszek narzekał że coś go „miętosi” w żołądku, a Szymon i Ja byliśmy tym podejściem podmęczeni. W mojej ocenie błędem było nas tam wpuścić: otóż planowanym z założenia było, że kolejny podjazd był długim podejściem w ciężkim terenie. A więc kolejne taszczenie rowerów tylko po to aby zjechać singlem który nie był niczym szczególnym biorąc pod uwagę okoliczności. Na zjeździe tym było słychać naprawdę wiele przekleństw w różnych językach. Również Polskim. Nie przytoczę… Kolejny bufet, jest już późno, a za nami 38km z 99. Jedziemy. W następnej miejscowości kolejna modyfikacja. Nie wpuszczą nas, w drugi już dziś, masyw górski ze względu na śliskie kamienie. Objeżdżamy asfaltem do kolejnego bufetu. Tempo nie jest oszałamiające. Zmęczeni jedziemy pod wiatr prędkość to ok. 12km/h. Dodatkowo puchnę w połowie. Czuję już te kilometry. Zjazd bardzo szybki dołączamy do trasy przewidzianej trackiem i jesteśmy na ostatnim bufecie. Tu łyk coli i jedziemy. Jestem „trupem”… J Pomimo że na bufecie zjadłem kanapkę z nutellą nie czuję tego w ogóle. Zero pary. Tętno 110 i nic wyżej. Czuję drżenia rąk mówiące o hipoglikemii. Jedziemy z innym teamem trzy osobowym. Też mają „trupa”. Zjadam żela. Czekam jadąc. Nic. Zjadam drugiego. Tamten team z trupem odjeżdża z za nimi Zbyszek i Szymon. Pozwalam im mówiąc jedźcie swoim tempem wyjeździe na górze się spotkamy. W trakcie jazdy Zbyszek i Szymon dochodzą do wniosku że oba teamy mają „trupa” ale My mamy „w dalszym stanie rozkładu”. Na górze czekali na mnie kilka minut. Ja pod sam koniec poczułem się lepiej. Zjazd a ja w końcu poczułem to co zjadłem. Jadę świeższy. Jest lepiej. Ale to już zjazd do mety… Rychło w czas myślę. Efekt jest taki że na mecie czuję się świetnie jakbym niewiele przejechał. A etap był bardzo ciężki! Techniczny. To była rzeźnia jak to skwitował Zbyszek na którymś zjeździe w błocie po kostki. Organizator miał bardzo ciężki orzech do zgryzienia: co wyciąć a co pozostawić. Z perspektywy łatwo mówić co źle zrobił. Próbował. To się liczy. Wyjątkowo dużo było obsługi na trasie. Gdzie tylko można było dojechać byli. To się chwali. Nic nikomu się nie stało – zawodnicy wiedzą gdzie są i czym jest ta wyprawa. Pomimo ciężkości tego etapu bardzo dobrze go oceniam. To element tego typu wypraw. Tak jak pisałem ta impreza niesie za sobą pewną dozę niepewności choćby ze względu na charakter gór. Do jutra.

 

 

Etap VII: przebudzenie

 

Dziś było super. Wszystko na swoim miejscu. Psyche, forma, chęć jazdy (rozkręciła się po 5km). Szlaki wybitnie techniczne niewiele asfaltu, trochę błota, ale jezdnego, przyjemnego – tak jak lubię. Podłoże i krajobrazy jak w Polsce. Lasy liściaste buczynowe, podłoże ziemne z kamieniami i korzeniami. W dolinie na opisywanym singlu, raz w górę raz w dół, był flow!! Jechałem jak natchniony. Włosi tylko powiedzieli coś w rodzaju: „uwaga jadą Polacy” i ustąpili miejsca. Jechaliśmy moje mocna fajne tempo. Nie wiem jak Zbyszek to widział, i Szymon ale jechali też swoje i było równo. Odnoszę wrażenie że, owszem nie jesteśmy wybitnie mocni bo moje doły jednak mocno spowalniały nasz team, ale na zjazdach przeważamy w każdym miejscu stawki. Jak pojawia się błoto to wszyscy nam ustępują miejsca. Zbyszek wymiata na swoim prawie łysym pytonie zamontowanym z tyłu!! J Wspomniałem o dolinie: była przepiękna: omszałe pnie drzew, grube powoje, zresztą spotykane też u nas (bluszcze), cisza, szum wody gdzieś na dole, tafla jeziora, drzewa pochylone nad lustrem wody. Ktoś zapomniał zebrać ściętego drewna które pokryło się grubą warstwą zielono – soczystego mchu. Świergot ptaków które pobudzone nieco niższą temperaturą i wilgotnością poczuły ulgę i chciały o tym wszystkim powiedzieć… Rozmarzyłem się. To był flow. Nieco ostygł na zjeździe szutrowym bo jednak 13st.C idealne na podjazd, już nieco doskwiera na zjeździe, szczególnie jak przepocisz ubrania. W ogóle dziś nie było jakoś ciepło: rano całe 6st.C. Na szczęście od razu pod górę więc się zagrzaliśmy. W ciągu dnia było ok. 18st.C więc jechało się przyjemnie. Podjazdy już nie tak długie, nie było dużych różnic wysokości: maksymalnie chyba 600m na podjazd więc łagodnie i przyjemnie. Nie wiem które miejsca dziś zajęliśmy: było wysoko. Nieważne. Ważne że w końcu poczułem przyjemność z jazdy na całym etapie: do tej pory były zgony, kontuzje, hipertermia, hipotermia, odwodnienie, hipoglikemia, udar cieplny i kij wie co jeszcze. Dziś było wszystko na odwrót: energia, flow, radość. Moja Żona mówi że po okresie depresji przychodzi często hipomania. Może i hipomania nie jest do końca „stanem fizjologicznym” mózgu, ale świetnie opisuje pozytywność mojego samopoczucia na dzisiejszym etapie. Poza doliną, oczywiście były też hale, trasy szczytami, krowy, owce z którymi zaprzyjaźnieni Portugalczycy nawiązali nić porozumienia. Ich głośne BEEEEEEEEEEEEEEEEEE wywołało żywiołową reakcję pośród stada jakieś 200m niżej. Na trasie pośród podjazdów i zjazdów wisienką na torcie był finałowy odcinek 10km. Podjazd: 2km i prawie 400m różnicy poziomów. Mój licznik zanotował 23% nachylenia. Szymon podjechał całość, Ja większość (dwa bąki tak mnie żarły że musiałem się zatrzymać i przerwać im ten bufet), Zbyszek odpuścił z powodu zbyt twardego przełożenia w Jego 29-erze. No i zjazd do mety: porównywalny do tych zjazdów znanych z Trophy, czy z Wielkiej Sowy. Kamienie, 20% nachylenia w dół i ogień. Amory miały co robić. Na mecie bufet, muzyka, zwyczajowe pozdrowienia dla Polski. Czyżby pokłosie zwycięstwa Hiszpanii w Euro?? Warunki na trasie szczególnie zjazdy powodowały sporo awarii. Bezdętki mają to do siebie że duża dziura mocno utrudnia dalszą jazdę: nie masz przebitej dętki którą mógłbyś zatkać dziurę w oponie aby nowa dętka nie wychodziła. Jeden z teamów poradził sobie następująco:

Jak widać owinął z zewnątrz posiadaną dętką w sobie tylko znany sposób. Na tyle skuteczny że nabili nabojem, dopompowali i połowę etapu na tym przejechali. Trzymało. SZACUN!!!

Super etap. Szymon zadowolony z równej jazdy. Zbyszek trochę mało dziś rozmowny ale wiem z autopsji że żołądek potrafi ściąć. Dojechał, pomimo to, jadąc też równo, za co również szacun. Jutro finał. Mam nadzieję że już bez niespodzianek i będą finiszery dla Nas wszystkich. No i robótki ręczne Zbyszka które mi obiecał na trzecim etapie. Mam nadzieję że zostanie Mi coś więcej niż metka… J

 

Finałowy etap VIII

 

Ależ było trudno wstać… Zmotywować się do ostatniego wysiłku. W dodatku org poinformowal nas o tym że finał pomiary czasu będzie na 53km – to znaczy na drugim bufecie. Cały etap to 88km. A więc krócej „na obrotach” a potem tylko dotoczyć się… Nie chciało Mi się… Wstałem o 6.45.- ależ był zryw. Nikogo na sali, wszyscy na śniadaniu. No więc szybciutko nadrobiłem zaległości. Na starcie byłem jednym z ostatnich. Nerwowo szukałem kogoś, kogo mógłbym obarczyć laptopem. Udało się. I ruszamy. Na początek ostry podjazd: 16% i jakieś pięć kilometrów. Słabo Mi idzie. Zbyszek przycisnął Szymon za nim. Czekali na górze ok. 5min na mnie. Szymon potem relacjonował Mi że ledwie za Zbyszkiem nadążał. Cyborg… Asfalt się skończył rozpoczął się podjazd po kamieniach – szlaki podobne do tych z okolic Istebnej. Potem zjazd częściowo asfaltem, częściowo szlakiem. Właściwie ostatni etap to było wyczekiwanie zobaczenia, obiecanego przez Orga, widoku na Atlantyk. Tuż przed drugim bufetem tempo na finałowym podjeździe zaczęło rosnąć: ludzie czuli że meta czasowa się zbliża i jeszcze chcieli coś pociągnąć. Napięcie rosło. Rywale się mierzyli wzrokiem i zrywali. Inni mocno od dołu ciągnęli. Równo. To było chyba najlepsze rozwiązanie. W 2/3 podjazdu doszli nas „zieloni”, jak o nich mówiliśmy, z którymi dość często „się cięliśmy”. I tak samo było tym razem. Zieloni nieco odjechali myśląc że jestem trupem – jechałem na młynku pochylony. Nic z tego. Nachylenie 7% przerzut na blat/średnia i ogień. Zbyszek: „-Ooo Przemek się przebudził?!?!” Fakt: to był taki ostatni zryw. Zielonych po prostu ominąłem – taka była różnica prędkości. Szymon zerwał za mną, Zbyszek ze stoickim spokojem po prostu ich wyprzedził. Próbowali jeszcze coś ale bez szans. A ja po jakiś 700m sprintu i po kolejnym zakręcie zacząłem się zastanawiać czy nie przestrzeliłem. Ale jadę ostro. Tętno 170 – po raz pierwszy od drugiego etapu tak wysoko. Szymon zaczyna mieć wątpliwości czy aby na pewno nie za wcześnie… Nie. Jest bufet. Jest pomiar i masa zawodników w końcu podziwiających widoki. Wygraliśmy… hhehe nie wiem z kim. Po prostu wyprzedziliśmy jakiś rywali. Po prostu. Jeden po chwili podszedł. Podanie ręki i wybuch śmiechu!! Po kiego grzyba nam to było, się zastanawiamy. Ale było fajnie – takim kolokwializmem można to podsumować. Zjedliśmy coś, zdjęcia i dalej leniwie już drogę. Szymon po drodze złapał gumę. A że jeździ bez mleczka no więc trzeba było tradycyjnie założyć dętkę. Zbyszek pozwolił sobie na niewielką kąśliwość. Nieco śmiechu i w drogę. Na koniec była przeprawa promikiem – bo inaczej go nazwać nie można. No i wg. mnie nie potrzebny podjazd pod jakąś nadbrzeżną górkę. Na jej szczycie jakiś zameczek, szampan i coś w rodzaju miejscowego hot doga. I zjazd, a właściwie mordęga nie do końca jezdnym singlem pośród turystów nieco zdezorientowanych. Niepotrzebne to było. Wywołało tylko niewielkie zdenerwowanie pośród finiszerów. Tak, finiszerów, bo na szczęście nikomu tam nic się nie stało. Ale nie popsuło to ogólnego samopoczucia i wrażenia o imprezie. Tak. To był piękny epic.

 Podziękowania:

– Dziękujemy naszemu sponsorowi firmie Wertykal z Zabierzowa za przygotowanie rowerów do zawodów oraz za wysokiej jakości stroje.

– Organizatorowi za pomoc i dostęp do materiałów prasowych.

Witamy Szymona Giemzę w naszych szeregach. Mam nadzieję że będziesz się z nami dobrze bawił!!